środa, 6 sierpnia 2014

Od Hiccup'a

Samolot leciał spokojnie nad wodą. Hiccup siedział pogrążony w własnych myślach. Niedawno jego ojca zamknięto w więzieniu. Siostrę znaleziono i zabrano do szpitala. To dobrze, co jak co, ale Werę, swoją siostrę, kochał nad życie. Spojrzał na Susan, która jak zwykle patrzyła przez okno. Leciał razem z nią na studia. Do tej pory był jej wdzięczny za uratowanie życia. Gdyby nie ona, zapewne nie byłoby go tu... Z zamyślenia wyrwał go wstrząs. Spadali. Usłyszał huk i krzyki ludzi. Przygnieciony kawałkiem żelastwa podniósł się i rozejrzał. Ani jednej żywej duszy... Co z Susan? Czy przeżyła? Czy jest cała i zdrowa? Gdzie jest? Tyle pytań kłębiło mu się w głowie. Postanowił, że ją odnajdzie. Zrobił krok i poczuł rwący ból w lewej nodze. Złapał się jej kurczowo. Gdy ból ustał spojrzał na kończynę. Była cała we krwi. Kawałek stali wbił mu się w udo. Daleko tak nie zajdzie. Wyjął stal i owinął ranę kawałkiem szmaty. Nie wytrzyma zbyt długo, ale może trochę pomoże. Zrobił krok. Ból znów przeszył jego ciało. Musiał się przemóc. Szedł ignorując rwanie. Coś go śledziło. Czuł to. Nie odwracaj się, mówił mu umysł, ale on nie słuchał. Odwrócił się i zobaczył idącego w jego kierunku... człowieka? Przeraził się i zaczął biec, rozszerzając ranę. Zchodziło ich się coraz więcej. nie ma gdzie się schować. Szary pył zasłaniał mu pole widzenia. Oczy zaczęły go piec. Potknął się i upadł na plecy. Chciał się podnieść, lecz powstrzymał go ból w nodze. Stworzenia wychodziły zza gruzów. Otoczyły go. Hiccup nie mogąc nic zrobić, czekał na dalszy ciąg wydarzeń.

Ktoś?

Nowy ocalały!

Hiccup 'Hic' Haddock
Xervxes Break Character Song
20 lat
Mężczyzna 
Grupa B

sobota, 19 lipca 2014

Od Lusi C.D Elizabeth/Dean'a

Wyszłam na patrol zobaczyć czy w pobliżu nie ma żadbych szwędaczy. Stanęłam jak wryta. Zobaczyłam postać człowieka i lekko chwiciłam za katanę. Podeszłam bliżej i zobaczyłąm celyjącego do mnie kuszą mężczyzne. Uspokoiłam się troche ale nie byłam pewna czy mnie nie zabije. Wystarczył jeden ruch a była bym martwa.
-Kim jesteś?-Zapytał pośpiesznie mężczyzna.
-Jestem Lusi..-Patrzałam na niego, a prawą ręke miałam na katanie. Mężczyzna opuścił kuszę.
-Ja jestem Dean..Widzę że jednak nie jestem sam.-uśmiechnął się lekko.
-Tak..-powiedziałam i odwzajemniłam.
-Chodź ..-powiedział po czym podeszłam do niego i usiedliśmy przy małym ognisku.
-Jesteś sam? -zadawałam pytanie z zaciekawienie,
-Tak jestem sam ..Żyje tu sobie sam i próbuje przetrwać, a ty?
-Kiedyś byłam w grupie ze znajomimi ale niestety nikt nie przetrwał z wyjątkiem mnie..-nie byłam pewna czy mogę mu zaufać więc nie mówiłam nic o Elzie i naszym obozie ..
-Przykre..Ale nic nie poradzimy..-Wpatrzony w mały płomyczek siedzieliśmy w ciszy.
-Wiesz .. nie jestem pewna czy mogę ci zaufać ..-powiedziałam wstając.
-Ja też nie jestem pewny ale jeżeli było by więcej osób założyl bym grupe i trzymali byśmy się razem.. sądzisz że to dobry pomysł ..?-zapytał, a ja już troszke bardziej mu ufałam..
-Ok bo wiesz .. ja .. mam koleżanke..
-Mówiłaś że jesteś sama..-Powiedział wstając z ziemi. Był troche zdenerwowany że go okłamałam.
-Przepraszam że cię okłamałam ale ci nie ufałam..A więc jestem z raką Elzą. Znalazłam ja niedaleko przy rzece. Mamu obóz nie daleko.. Może się dołączysz..?-zapytałam spokojnie.
-Wiesz z chęcią a ile ty ją znasz..?-Zapytał.
-No ..nie ale ufam jej ..
-Niech ci będzie..-Dean zaczoł pakować swoje rzeczy i poszliśmy w strone mojego i teraz również Elzy obozu.
-Kim on jest?!-Lekko zdenerwowana Elza zapytała wstając z ziemi i podchodząc do mnie.
-To Deam.. znalazłam go i ..-Przerwała mi.
-I tak po prostu mu powiedziałaś że tu jesteśmy?! Można mu ufac ?! nie wiesz kim on jest !-Mówiła prawie krzycząc.
-Uspokuj się bo zaraz tu przyleza szwędacze. I tak możemy mu zaufać .. Chciał stworzyć grupe ludzi żebyśmy się nawzajem wspierali i w ogóle. Myśle żę to dobry pomysł..
-Jesteś pewna że możemu mu ufać ?! Możę chce nas zabić i zabrać nasze rzeczy?!
-Nie jestem aż tak głupia ! nie powiedziałam mu od razu najpierw sprawdziłam czy możęmy mu zaufać i wydaje się okey.
-Ok.. zobacyzmy..To co ... on ma dowodzić tą grupą ..
-Tak, tak będzie dobrze..-Powiedziałam patrząc na Dean'a
-Spokojnie damy sobie rade ...Ale lepiej chodźmy w bezppieczniejsze miejsce .. bo słychać szwędaczy zbliżających się w naszym kierunku.-Powiedział i zaczoł szybko składać namiot. Za chwile szliśmy już wzdłuż ścieszki leśnej.

Elza?

piątek, 18 lipca 2014

Od Elizabeth Cd. Lusi

Lusi poszła mając w dłoni katanę i jakieś nożyki. Przy sobie miała dopięty bukłak i jakieś opakowanie z jedzeniem i metalowe gwiazdki. Ja leżałam na ziemi tylko czekając aż odejdzie. Nie mogę jej tak po prostu zaufać. Postanowiłam przeszukać jej rzeczy. Skoro zaufać, to z klasą. Chciałam dowiedzieć się czy nie ma jakieś krótkofalówki czy czymś podobne, co doświadczało by, że ma kontakt z kimś innym.
Wstałam się i rozejrzałam czy poszła gdzieś dalej. Nie było jej na terenie namiotu. Podparłam się rękoma i po cichu zaczęłam przeszukiwać jej rzeczy. Szybko się zwijałam i co chwilę zerkałam czy nie nadchodzi.
Zaczęłam od jakiegoś małego plecaka który trzymała ów przy samym namiocie. Były tam jakieś jabłka, soki, woda, apteczka, dokumenty, żelki, mały nóż..ZARAZ...dokumenty..
Wzięłam je i zaczęłam przeglądając. Lusi Night, urodzona BLE BLE, pesel BLE BLE. Ehh...nic ważnego chyba. Odłożyłam rzeczy do plecaka jakby nigdy nic. Potem weszłam do namiotu i zaczęłam tam szperać.
Nie było za bardzo co. Mały koc i ułożona bluza na wzorzec poduszki. Westchnęłam i zaczęłam przeszukiwać bluzę. Nie było w niej nic oprócz małego kompasu. Z obojętną miną odłożyłam kompas i wyszłam z namiotu. Wzięłam jakieś patyki i zapałki z kieszeni i rozpaliłam małe ognisko, robiło się bardzo zimno.
,,Może ... jej zaufać? W końcu ma jedzenie i broń i w ogóle...Nie warto ciągle łazić samej bez niczego...zobaczymy jak to się potoczy".
Ognisko powoli zaczęło grzać. Ja z niecierpliwieniem zaczęłam wyglądać za Luci. A jeśli coś jej się stało?
Trzymałam siekierę blisko siebie.

Luci?

Od Lusi Cd. Elizabeth

-Lusi,ale mów mi Lu.-Podałam rękę dziewczynie i pomogłam jej wstać.
-Elizabeth, ale mów mi Eli lub Elza.-Dziewczyna miała ranę na boku.
-Ugryzł cie?-Zapytałam patrząc się na zawiązany materiał wokół rany.
-Nie..-powiedziała spokojnie ale widać było że już ją nic nie boli.
-Chodź .. rozbiłam niedaleko obozowisko..-Udałam się w stronę lasu, a Elza szła tuż za mną.
-Jesteś sama?-Zapytała patrząc na moją katanę.
-Tak, niestety.. Miałam grupę znajomych ale wszyscy nie dali sobie rady i już od jakiegoś czasu jestem sama.., a ty ?-Zapytałam gdy dotarłyśmy na miejsce. Miałam namiot koce i żywność. Ogrodzenie było z nitki zawieszonej na patykach, a na nitce były puszki.
-Ja miałam koleżankę... Miała na imię Kare ale dorwali ją zimni.
Usiadłyśmy na ziemi obok namiotu.
-Jesteś pewnie głodna?-wyjmując plecak z namiotu zaczęłam w nim szukać czegoś dobrego.
-Może troszkę..-powiedziała i znów się na jej twarzy widać było ból.
-Pokaż..-przysunęłam się do niej i zdjęłam kawałek materiału z rany.
-Nie najgorzej..-uśmiechnęłam się po czym w plecaka wyjęłam Wodę utlenioną i bandaże. Polałam wodą utlenioną ranę i zabandażowałam jej bok.
-Ok teraz powinno ci być lepiej.. Dobrze że cie znalazłam bo mogło wdać się zakażenie.-Schowałam bandaże i wodę utlenioną do plecaka.
-Sama dała bym sobie rade..-burknęła.
-Wiesz.. możemy sobie nawzajem pomagać.-uśmiechnęłam się do Dziewczyny wstając z ziemi.
-Nie wiem czy mogę ci ufać..-powiedziała podnosząc się i patrząc się na mnie podejrzliwym wzrokiem.
-Możesz mi zaufać ja też ci ufam..-uśmiechnęłam się zachęcająco.
-No wiesz .. nie można tak po prostu komuś zaufać ..zwłaszcza w tych czasach..-powiedziała po czym położyła się na ziemi patrząc w gwiazdy. Było już ciemno.
-Ok jak chcesz .. prześpi się a ja popilnuje czy szwędacze się nie zbliżają..

(Elza? )

Nowa ocalała!

Clementine Clarson
9 lat
Dziecko

Od Elizabeth Do Lusi

-Szybko!-szepnęłam do Kare i zaczęłam wspinać się na bramę. Szybko mi to poszło bo w codziennym życiu nie raz tak przechodziłam. Byłam już prawie na samej górze.
-No na co czekasz?! Właź! Przyjdą zara!-powiedziałam lekko podniesionym tonem. Kare stała trzymając za bramę dwoma rękoma. Rozglądała się raz w jedną stronę a raz w drugą.
-El, ja nie dam rady, dla mnie to za wysoko-powiedziała cicho. Kare to koleżanka z mojej klasy, cicha, samotniczka, raczej nie kolegowała się zbytnio z innymi, odpowiadała tylko na pytania które każdy by jej zadał. Gdy wyjeżdżałam z Portland, samochód którym jechałam niestety-poszły akumulatory. Nie  znałam się zbytnio na naprawach tego typu rzeczy więc wzięłam co mi pozostało i poszłam dalej. Zauważyłam jakieś stado zombie. Nie za dużo ale strasznie się ich bałam. Schowałam się do jakiegoś pustego sklepu, nie robiąc przy tym hałasu i ku mojemu zdziwieniu znalazłam tam Kare. Trzęsła się, opłakana i próbując wytrzeć łzy. Gdy mnie zobaczyła, zawiesiła mi się na szyi wydukając jaka ona biedna, że została bez rodziny.
-Czekaj, poszukam jakieś skrzyni-powiedziałam i przewracając oczami zeszłam z bramki i zaczęłam szukać czegoś do podparcia aby można było wejść.
-Po-moge Ci-powiedziała cicho dziewczyna i zaczęła się rozglądając.
Ja w tym czasie byłam z 10 kroków dalej od niej, za rogiem sklepu w którym ją znalazłam. Zobaczyłam jakieś kubły po śmieciach. Lekko się uśmiechnęłam i zaczęłam iść w ich stronę. Nagle zobaczyłam te same stado, co widziałam wcześniej. Ukucnęłam i powoli przy ścianie zaczęłam sunąc ku kubłom. Powoli ,,idąc" starałam się nie robić żadnego hałasu, lecz jak zwykle zawsze zdarzy się ten zły wypadek.
Kare zaczęła krzyczeć zza rogu że znalazła jakąś drewnianą skrzynie.
,,Ku*wa..." pomyślałam tylko i wyjrzałam zza kubłów a tam już widziałam idące w naszą stronę zombie.
-Kare! Podstawiaj skrzynie i uciekaj!-powiedziałam i zaczęłam biec w jej stronę.
-Co?-wyjrzała zza rogu i zobaczyła mnie uciekającymi przed chodzącymi zmarłymi-O boże!-szybko zaczęła ciągnąc skrzynie lecz za szybko to jej nie szło.
Ja biegłam wzdłuż budynku słysząc szybkie kroki za sobą. Zobaczyłam biegnąc jakiegoś martwego policjanta który miał przebitą głowę nożem a w pasie siekierę. Wzięłam ją szybko i odwróciłam się. Tym lepiej bo gdybym tego nie zrobiła to jeden z nich w tej chwili własnie by mnie zabił. Zamknęłam oczy i przecięłam mu w głowę. Od razu padł lecz oczywiście siekiera utknęła mu w głowie. Inni byli dalej niż on, więc miała trochę czasu aby odzyskać broń. Jedną nogą przytrzasnęłam Zimnego (postanowiłam go tak nazwać) do ziemi a dłońmi zaczęłam szarpać za rączkę siekiery. Udało mi się to dopiero za 4 razem i zaczęłam biec z powrotem do Kare.
Gdy wyjrzałam zza rogu stała ona już tam przy skrzyni.
-Na co czekasz?! WŁAŹ!-powiedziałam i popchnęłam ją na skrzynie a sama zaczęłam wspinać się po bramce.
Zimni już ujrzeli mnie i Kare i przyśpieszonym krokiem zaczęli do nas podchodzić.
-Kare, szybko!-powiedziałam będąc już na czubku bramki. Dziewczyna weszła na skrzynie a ja wyciągnęłam do niej rękę.  Ona już miała dać mi rękę lecz skrzynia na której stała, załamała się i Kare spadła.
-KARE!!!!!!!!!!!!!-krzyknęłam z strachem w głosie. Siedziałam na czubku bramy patrząc się w przerażający obraz.
Zombie dorwało ją odrywając skórę od jej kości i gryząc ją gdzie popadnie. Ona tylko płakała z krzykiem a ostatnie jej słowo to ,,UCIEKAJ!".
Ja tylko zakryłam otwarte usta dłonią a w moich oczach pojawiły się łzy. Jedyna osoba, którą znałam, która ocalała (według mnie) właśnie została pożarta przez zombie. Strasznie byłam przerażona. Nagle zombie uderzając o bramę sprawili, że spadłam na drugą stronę. Obiłam się o plecy. Syknęłam z bólu ale szybko wstałam trzymając się za ramie. Za mną był już otwarty bezpieczny las. Ja podeszłam tylko o krok do tej strasznej sceny. Z oka popłynęła mi łza, a w jednej z dłoni trzymałam tą siekierę. Odwróciłam się i odbiegłam, próbując otrzeć mokrą twarz.

~~~~~~

Głodna, przerażona, spragniona, brudna...sama...
Szłam po lesie, trzymając się za lewy bok. Nie wiem co mi dolegało ale strasznie się bałam, że zaraz gdzieś wyskoczy jakiś Zimny i zrobi ze mną to, co z Kare. Wpatrzona tylko w ziemie szłam przed siebie. Usłyszałam gdzieś szum rzeki. Od razu nabrałam lekkiego uśmiechu. Przyśpieszyłam kroku i prawie biegłam.
Omijając drzewa i krzaki dotarłam do upragnionego celu. Rzeka..rzeka!
Jedyne miejsce, które wydawało mi się bezpieczne od reszty świata. Szybko podbiegłam i uklękłam przy nim nabierając wody do swoich ust. Świeżość, zgaszone pragnienie...o taaaaa
Syknęłam z bólu. Mój bok bolał coraz bardziej. Zdjęłam z siebie bluzkę i byłam tylko w sportowym staniku.
Nie dziwie się, na boku widniała wielka czerwona od krwi rana. Zbliżyłam się do wody i zaczęłam obmywać ranę. Strasznie piekło. Wyrwałam kawałek tkaniny z bluzki i owinęłam się wokół rany. Nałożyłam z powrotem bluzkę i wstałam. Gdy się odwróciłam nagle za mną pojawiła się Zimny. Byłam tak skupiona na sobie że nie usłyszałam gdy on szedł. Szybko się cofnęłam i wpadłam do rzeki, ale nie była za zbyt głęboka. Zombie zaczął wydawać te dziwne dźwięki i zaczął się zbliżać. Szybko podparłam się rękoma i zaczęłam się podnosić, a on był coraz bliżej mnie i nagle stało się coś niesamowitego.
Zakryłam się dłonią aby chociaż zakryć trochę ból ale zamiast mojego bólu doświadczył go zombiak. Dostał prosto w głowę sztyletem, gdzieś z mojej prawej strony.
Energicznie szybko wstałam, cała mokra. Rozejrzałam się aby zobaczyć sprawce który mnie uratował. Ujrzałam dziewczynę, która miała jeszcze wyjętą dłoń od rzucenia sztyletem. Ja stałam tylko przerażona i w połowie mokra.

Lusi?

Od Clarissy C.D Alison

Brunetka zastygła przez chwilę w bezruchu. Patrzyła się w pustą szufladę obojętnym wzrokiem. Po chwili jednak odzyskała czucie i spojrzała na ciemnooką.
-Moja historia nie jest barwna. Podobnie jak twoja. -zaczęła wciąż szukając rozpałki. -Urodziłam się jak już mówiłam w Savannah. Właśnie niedaleko tego miasta rozpoczęła się cała zaraza. Gdy miałam trzy lata moi rodzice się rozwiedli. Zostałam oddana pod opiekę ojca. Nie wiem co działo się z moją matką. Ojciec powiedział mi, że wyjechała. Wiem, że na pewno nie żyje. Nie umiałaby przetrwać sama. Mój tata dość lubił uprawiać sport. Zapisywał mnie na różne kółka sportowe. Uczył mnie też sztuk walki i samoobrony. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że gdyby nie to, nigdy bym nie przetrwała ponad roku w takiej sytuacji. Później uprawiałam gimnastykę i wygrywałam konkursy. Jednak po skończeniu liceum chciałam iść na medycynę, nie na sport. Ojciec zgodził się na to z bólem. Wyjechałam niedaleko do innego miasta i tam się uczyłam. Na weekendy zawsze przyjeżdżałam do ojca. Nie mogłam go tak zostawić. Zawsze coś ćwiczyliśmy. Mój ojciec był jak jakiś wróżbita. Zawsze mi powtarzał, że będzie to bardzo przydatne. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy miał rację. Później zmarł... -przełknęła z trudem ślinę. -Później przeniosłam się tu i próbuję założyć jakieś stałe obozowisko. No i jak na razie nie znalazłam nikogo żywego oprócz ciebie.
Brunetka przerwała poszukiwania spoglądając na towarzyszkę.
-Mówisz o obozowisku? -zaciekawiła się.
-Tak. W sumie to nie musi być wiele osób. Ważne żeby trzymać się w kupie. -spojrzała na nią uśmiechając się.
-A właściwie czego teraz szukasz? -zmieniła szybko temat.
-Zapałek. Albo zapalniczki. Czegokolwiek co może mi pomóc rozpalić ogień. Nie byłam niestety harcerką więc nie umiem wyczarować ognia z kamieni.
-Pomogę ci. -zasugerowała szatynka podchodząc do kolejnej szuflady.

Alison?

Od Alison C.D Clarissy

Spojrzałam na dziewczynę z ukosa. Wyglądała na arogancką i pewną siebie, ale poczułam, że mogę jej zaufać.
-A co dokładnie mam ci opowiedzieć?- spytałam.
Wzruszyła ramionami.
-Wszystko. Chcę usłyszeć o twojej przeszłości.
Zirytowała mnie tym lekko, ponieważ nawet nie spytała się, czy chcę o tym opowiadać. Byłam jednak pewna, że ona również nie miała barwnych ostatnich tygodni i postanowiłam, że opowiem o sobie to i owo.
-Jak już mówiłam urodziłam się w Portland- zaczęłam.- Paskudne miejsce. Wszyscy tam przejmują się tylko sobą i mają w dupie innych. Dlatego, jak miałam czternaście lat, byłam wniebowzięta, gdy moja świętej pamięci babcia zachorowała- rzuciła mi zdziwione spojrzenie, a ja uniosłam ręce w obronnym geście.- Nie chodzi o to, że cieszyłam się, że zachorowała. Po prostu byłam zadowolona z faktu, że rodziną musimy się przeprowadzić. Do Teksasu, do Dallas. Tam to było super- westchnęłam z rozmarzeniem.- Jednak babcia po trzech latach skisła. I musieliśmy wracać do Portland. A tak mi się podobało w Dallas! To dopiero była sielanka. Byłam jedną z najbardziej lubianych osób- uśmieszek zmył mi się z twarzy, gdy przypomniałam sobie moje powitanie przez Cynthię w starej szkole.- A w Portland znowu byłam ofiarą losu. Kilka lat później wybuchło to...- wskazałam rękoma na przestrzeń- ...to coś. I wszyscy umarli. A ja myślałam, że już nigdy nie spotkam żywej duszy- uniosłam kąciki ust.- A jednak. Spotkałam ciebie.
-Ile masz lat?- zaciekawiła się.
-Dwadzieścia jeden.
Powiedziała, że ona również. Po chwili zainteresowała się, czy studiowałam.
-Tak. Zaczęłam studiować pisarstwo. Zawsze chciałam być pisarką- zastanowiłam się.- A teraz ty opowiedz coś o sobie.

Clarisso?

Od Dean'a

Tom Hatson, nietypowy nastolatek. Został bez ojca i matki po ostatnich wypadkach samolotowych, gdy wybuchła rewolucja. Teraz siedząc samotnie obok, za brązową ladą, milczał, zwieszając głowę. Został oskarżony o gwałt i zabójstwo Merry Higston, jego dziewczyny. Jako adwokat zacząłem wnioskować o typie jego alibi, gruba sąsiadka widziała go w dniu zabójstwa gdy wychodził z domu, a do zabójstwa doszło w domu dziewczyny. W końcu chłopak dostał głos, lecz jak każdy wszystkiego zaprzeczał. Twierdził, że za bardzo ją kochał, że to osoba najważniejsza w jego życiu. Rozprawa dochodziła prawie końca. Chłopak dostał wyrok na 3 lata więzienia, z powodu wniosków rodziców zmarłej dziewczyny. Twierdzili jako w ostatnich dniach dużo się kłócili, a sama Merry wracała do domu z nie jednym siniakiem na ciele.
Dziwnie się czułem, rozbijając głowę Tom'a drewnianą deską. Klient, którego nie umiałem utrzymać przy wolności a teraz pod postacią zombie jakie widywałem w niejakich grach, filmach czy książkach. Już byłem przyzwyczajony do takich czynów. Dom w którym żyłem stał pusty już od miesięcy, opustoszały i zniszczony od zadrapań i rozbitych szyb, zapewne chodziły już po nim szwendacze (zombie), a ja chodziłem po lesie z drewnianą dechą i kuszą założoną na plechach. Tom Hatson, w drodze do więzienia. Zapewne bus przewożący miał wypadek, jak każdy samochód widząc stada martwych chodzących po ulicy.
Kilkakrotnie decha znajdowała się między jego oczyma, aż nie dotrze do mózgu. Z tego co wiem, mój kolega z pracy podczas gdy jeszcze znajdowałem się w mieście, latał z zakrwawioną ręką krzycząc, że został ugryziony. Potem podbiegając do mnie złapał mnie za ramie i tłumaczył wszystko po kolei: ,,Celuj w mózg, nie w rękę, nie w nogę, W MÓZG, tylko to je zabija, nie pozwól aby Cię ugryzły aby zadrapały, dzięki temu stajesz się jednym z nich!" a potem biorąc strzelbę z kieszeni przed moim wzrokiem strzelił sobie prosto w głowę.
Nic prawie o tym nie wiedziałem, wyjeżdżając z Portland. Po drodze widziałem, jak ludzie zabijali się nawzajem krzycząc, że życie nie ma sensu. Nawet małe dziecko leżące na ziemi i płacząc dostało kulkę w głowę on dorosłego mężczyzny.
Czemu świat teraz ma się skończyć? Może to znak, że powinniśmy wziąć się w garść i iść dalej walcząc o swoje? Nie stracić nadziei....tylko to miałem w głowie.

 ~~~~

Koło lasu znajdował się mały budynek na wzorcu szopy. Dość było miejsca aby tam się usadowić, lecz nie na stałe. Na razie planowałem zostać tam z miesiąc, bo gdzie indziej będzie lepsza kryjówka? Mając kusze mogłem polować nawet na większe zwierzęta typu jeleń czy sarna. Na razie nie widywałem takich zwierząt, bardziej borsuki czy wiewiórki. Raz czasem chyba 4 dni wcześniej trafił się zając.
Teraz był wieczór. W oddali nie słychać było kroków szewnadczy, raczej tylko świerszcze lub czasem sowę. Dziwiłem się skąd mogła wziąć się tu sowa, że jeszcze się nie przepłoszyła czy coś.
Rozpaliłem małe ognisko przed szopą. Nie byłem zbyt głupi więc jakby taki alarm zastawiłem pułapkę, zawieszając na patykach wbitych w ziemie dookoła szopy, małe nici wydarte z koszuli a na nich puszki po pożywieniu ludzkim które już dawno zostały puste.
Ognisko było odpowiednie aby można było przy nim zasnąć lub ugotować coś do jedzenia. Ułożyłem nad nim nie dawno upolowanego borsuka. Nie lubiłem krzywdzić zwierząt, ale co miałem zrobić aby z głodu nie umrzeć. Usiadłem przy ognisku mając jakby co kuszę obok siebie.
Minęło pół godziny. Znudzony patrzyłem na borsuka i nagle usłyszałem tłuczenie się puszek. Wziąłem kuszę w dłoń i zacząłem iść w stronę hałasu. Z wycelowaną kuszą zbliżałem się do celu. Miałem już myśl że to szwendacz lecz zamiast niego ujrzałem postać, człowieka.

Ktoś?

Od Clarissy C.D Alison

Zapal się, ty kupo szmelcu! -warknęła rzucając zapalniczkę przed siebie.
Zapalniczka upadła w pobliżu wejścia do porwanego namiotu. Westchnęła cicho, bezradnie rozkładając ręce. Jak coś, co było piękne w ciągu jednego dnia stało się dramatem? Jej życie z dnia na dzień straciło sens. W jednym dniu odnajduje miłość swojego życia, kończy studia... W drugim wszyscy jej bliscy zostają zabici przez bezmózgie, straszne i powolne istoty, a wszystko inne traci sens.
Po wybuchu zarazy wyjechała z miasta. Jakim cudem? Sama chciałaby wiedzieć. Pomimo tego, że ledwo uszła z życiem raczej nie ma większych problemów na głowie. Może oprócz tego, że przed chwilą jej zapalniczka odmówiła posłuszeństwa. Kobieta obawiała się, że tą noc może spędzić w ciemności.
Muszę znaleźć coś do zapałki... 
Wstała rozglądając się. W promieniu paru kilometrów raczej nie było żadnego szwendacza. Ruszyła przed siebie, zostawiając tylko namiot i drewno obłożone kamieniami, tak zwane ognisko. Wzięła swój plecak z wodą i jedzeniem po czym ruszyła przed siebie zakładając bagaż na plecy. Swoją broń zawsze trzymała przy pasku od spodni. Dłoń miała w pogotowiu.
Po dwudziestu minutach dotarła do pewnego miasta. Było kompletnie opuszczone. Brunetka zmierzała w stronę jakichś sklepów. Jej obcasy stukały o kafelki wyłożone na chodniku i odbijały się echem od biurowców. Wielkich i potężnych budynków w tym mieście było co nie miara. Gdy wyszła zza rogu ujrzała kobietę stojącą na wprost niej z wyciągniętym sztyletem. Po chwili opuściła go i uśmiechnęła się.
Clarissa tylko zmrużyła oczy wyciągając pistolet. Druga kobieta stała zdezorientowana z malującym się przerażeniem na twarzy. Clarissa szybko pociągnęła za spust celnie trafiając zimnego w głowę. Towarzyszka odwróciła się widząc szwendacza leżącego na ziemi z kulką w głowie.
-Jak to się mówi.. Headshot. -uśmiechnęła się chowając gun'a i wyciągając rękę do nieznajomej. -Nie ma za co. Jestem Clarissa Jackson.
-Ym. Tak. Gratuluję celności. -wyglądała jakby była w szoku. Na szczęście szybko się otrząsnęła. -Alison Fray.
-Skąd jesteś? I jak się tu znalazłaś? Myślałam, że jestem jedyną żyjącą w tej okolicy.
-Jednak nie. Jestem z Portland. No wiesz, dużo podróżowałam.. I trafiłam tutaj.
-Ja jestem z Savannah. Spory kawałek przebyłaś; ogólnie jesteśmy w okolicach Charleston. -brunetka zaczęła się rozglądać. -Masz jakiś pomysł gdzie idziesz dalej?
-Czemu pytasz? -szatynka podążała za wzrokiem Clarissy.
-Ciekawość. -odparła cicho zmierzając w stronę kolejnego sklepu. -Chodź za mną i opowiadaj.
Alison z lekkim oporem zaczęła podążać za ciemnowłosą.

Alison?

Od Alison

No, proszę, proszę- usłyszałam nieprzyjemny głos za placami.- Postanowiłaś wrócić? Po całych trzech latach?- odwróciłam i zobaczyłam szare, złowieszcze oczy.- To co? Przedstawisz nam swoje dziecko?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jeszcze kilka tygodni temu nikt nie śmiałby się tak do mnie powiedzieć. Byłam uważana za osobę charyzmatyczną i zmysłową. A teraz? Teraz wszystko znów zaczynało się walić.
Szczególnie jeśli w grę wchodziła Cynthia Calcis. "Słodka blondyneczka", "CC", "Wredna zdzira", czy jak tam ją jeszcze nazywano. Okropnie życzyłam jej potrącenia przez autobus.
-Ona nie była, ani nie jest w ciąży- warknął mój brat, dopełniający mojego lewego boku. Mierzył wzrokiem Cynthię, pokazując jaka wydaje się dla niego obrzydliwa.
Ona tylko uśmiechnęła się zalotnie i zamrugała słodkimi oczkami, a raczej wyłupiastymi gałami.
-Och, tylko się z nią droczę- zaświergotała.- Przecież zawsze byłyśmy dla siebie bliskimi przyjaciółkami, prawda? Allie?
Wyglądał jakby zamierzał powiedzieć coś bardzo brzydkiego, więc położyłam mu rękę na ramieniu i znacznie pokręciłam głową.
-Nie teraz- szepnęłam i jeszcze raz objęłam wzrokiem blondynkę, która nie wyglądała, jakby w ciągu najbliższych miesięcy, czy lat, miała zamiar się ode mnie odczepić.- Chodźmy.
Pociągnęłam go w stronę stołówki.

Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat to wspomnienie postanowiło być moim snem. Może chodziło o to, że już nie miałam nikogo, kto by chronił mnie przed złymi uwagami? Ale w sumie nie było też nikogo, kto mógłby zapewniać mi te złe uwagi.
Westchnęłam i poderwałam się z ziemi. Otrzepałam swoją bluzę, którą znalazłam kilka dni temu na ulicy. Było mi całkiem ciepło. Zachowałam swoje ulubione czarne spodnie. To właśnie w nich byłam, gdy zaczęła się apokalipsa. Od tamtego czasu nie rozmawiałam z żywym człowiekiem.
Ach, ile bym teraz dała, żeby mogła usłyszeć nieprzyjemny komentarz Cynthii, która prześladowała mnie przez te wszystkie lata. Jakże się stęskniłam za nią i za innymi idiotami z mojego liceum. A później, podczas studiów, też miałam nieszczęście na nich trafić. Tak często życzyłam im śmierci, ale nie wiedziałam, że ona nastąpi tak szybko.
Ale najbardziej tęskniłam za moimi rodzicami i bratem. Gdyby nie oni, już dawno bym się załamała i zaczęła ćpać lub, co gorsza, ciąć.
Rozejrzałam się. Byłam w gęstym lesie. Wczoraj wieczorem ukryłam się za wielkim głazem i zasnęłam. Teraz postanowiłam znów ruszać w drogę. Od pewnego czasu prowadziłam tryb życia koczowniczy. Codziennie walczyłam i uciekałam.
Brzuch mi zaburczał, co przypomniało, że nie jadłam niczego od czterech dni. Ostatnio upolowałam sobie zająca, lecz był on zbyt mały, by mnie w pełni zadowolić. Przez ostatnie kilka tygodni często głodowałam. Dzięki Bogu, nie byłam odwodniona. W jeziorze była słodka woda, idealna do picia.
Ruszyłam w dalszą drogę. Szybko przekonałam się, że las wcale nie jest taki duży. Wyszłam na ulice miasta, nawet nie wiedziałam jakiego.
Po kilku kilometrach wędrówki przez miasto, niezwykle duże miasto, postanowiłam odpocząć. Usiadłam przy jakimś budynku i oparłam głowę o ścianę. Ile bym teraz dała za towarzystwo.
Nagle usłyszałam kroki, dosyć powolne. Gwałtownie wyprostowałam się i warknęłam do siebie cicho:
-Ale nie takie towarzystwo.
Chwyciłam broń i już byłam gotowa by zaatakować, gdy zza zakrętu zobaczyłam kobietę, mniej więcej w moim wieku. Opuściłam sztylet i uśmiechnęłam się szeroko. Czy mogło mnie spotkać większe szczęście?

Clarisso?

Ocalała!

Alison 'Allie' Elisabeth Fray
Evanescence - Bring me to life
21 lat
Kobieta
Grupa B

środa, 16 lipca 2014